5 lat bloga i… musimy się pożegnać. Dlatego zapraszam na Facebooka.

Dziś 17 listopada. Dokładnie pięć lat temu, 17 listopada 2012 roku, ukazał się mój pierwszy wpis w blogu. Świętujemy więc jubileusz. Kiedy tych pięć lat pod hasłem „Cicer cum caule” minęło?
Ale – zbieg okoliczności – tak się składa, że platforma z blogami w Tokfm.pl zostanie za niecały miesiąc… zlikwidowana. A z nią wszystkie blogi. Dlatego mamy dziś i jubileusz – i od razu pożegnanie. Bo skoro akurat w pięć lat od rozpoczęcia zostaje zlikwidowana główna strona, na której przez owych pięć lat się produkowałem, to świętując jubileusz wypada się od razu pożegnać.
Miałem wielu czytelników – odnotowaliśmy ponad 1,85 miliona wizyt. Niedługo byłyby to dwa miliony. Jednak takich czytelników, których już znałem, kojarzyłem – było kilkoro. Ich wpisy były dla mnie ważne. Na starość wiele się nauczyłem z tych komentarzy. I za to Wam dziękuję.
Archiwum bloga udało się przenieść tutaj: https://andrzejjaczewski.wordpress.com.
Można więc wszystkie dotychczasowe teksty (ten jest 523!) odnaleźć i przeczytać. Ale niestety bez komentarzy. A było ich niemało. Wkrótce świętowalibyśmy ten z numerem 10 000.
Pamięć mam już taką, jak decyduje wiek. Mam więc notatnik i jak mi coś przyjdzie do głowy, zdenerwuje – to sobie zapisuję. W notatniku pozostaje sporo tematów. Różnych. Jednych nie szkoda, bo nic szczególnego. Może jeszcze tematy te wykorzystam w tej czy innej formie (dziwne to, ale za parę dni ukaże się moja książka o harcerstwie – jak na moje lata, to dość osobliwe…).
Niektóre hasła z notatnika są jednak ważne. Nie miałem dotąd odwagi napisać, choć się zbierałem. Dlatego będę dalej pisał na innej platformie – na Facebooku. Zapraszam tutaj: https://www.facebook.com/jaczewskiandrzej. Strona na Facebooku istnieje od dwóch miesięcy, ale pierwszy milion odwiedzin już odnotowała. Może Facebook stanie się dla mnie ważny – tak jak blog był dla mnie czymś ważnym? Bo zawsze byłem gadułą – a tu w Beskidzie wywnętrzać się teraz nie bardzo jest komu… Blog był takim wentylem. I oby był nim Facebook.
No, to raz jeszcze żegnam. I serdeczne dzięki – zwłaszcza wytrwałym, cierpliwym i tolerancyjnym komentatorom. To dzięki Wam blog żył. 
Chcę jeszcze załatwić jedną sprawę. Tego blogu by nie było, gdyby nie dr Piotr Toczyski. On mnie namówił, bym zaczął – a potem redagował teksty. Gdyby nie on – nic by z tego nie było, bo sam nie miałbym odwagi (przyznaję szczerze, że i z ortografią miałbym problemy, i to mimo że komputer sygnalizuje błędy…). Piotr przed laty był jako chłopiec harcerzem w mojej ostatniej drużynie (warszawskiej 385. – „Kniei”). Pewnie przyczyniliśmy się trochę do jego rozwoju – no i bardzo się to mi opłaciło. Dziękuję mu za pomysł, nakłonienie, cierpliwość – no, za wszystko!
Andrzej Jaczewski

Czy warto uczyć dzieci patriotycznych pieśni?

Modne jest „wychowanie patriotyczne”. Nic nowego – w latach 30. dwudziestego wieku też wychowywano nas „patriotycznie”.

Do szkoły posłali mnie rodzice jak miałem niecałe sześć lat. Chodziłem ze starszą siostrą i byłem „wolnym słuchaczem” – było to dla mnie jakieś zastępstwo przedszkola. Szkółka była mała, trochę elitarna, po kilkoro dzieci w klasie. Prywatna.

Przed lekcjami było coś na wzór apelu. Potem klasy rozchodziły się na zajęcia i śpiewały w drodze piosenkę: „na granicy na placówce żołnierzyki stoją, żołnierzyki stoją / i śpiewają bolszewikom, że się ich nie boją – hopaj-siup!”

Tak sobie zapamiętałem sprzed ponad 80 lat. Nawet pamiętam melodię.

Jak byłem już uczniem, i to trochę starszym, to śpiewaliśmy przy rożnych okazjach inną „bojową” pieśń: “myśmy przyszłością narodu – pierś nasza pełna jest sił -dążmy do wolności narodu – naprzód lecz nigdy w tył / laurami przystrójmy skronie – nauce poświęćmy czas a światłość zdobytą w szkole – nieśmy do ludu mas – do ludu mas!”

Była i druga zwrotka, już jej nie pamiętam. Ale melodię pamiętam.

Okupacja pokazała, że wysiłki wychowawczo-patriotyczne nie były jałowe. Choć czy akurat te pieśni odegrały rolę? Nie wiem.

12 zapomnianych spraw o Józefie Piłsudskim. Nie bądźmy wobec Dziadka i Wodza tak bezkrytyczni!

Widzę renesans zainteresowania historią Legionów, działalnością Piłsudskiego. Pewnie zaraz zainteresujemy się i rządami „sanacji” (bo przypomina je trochę „dobra zmiana”). Obawiam się bezkrytycznej apoteozy, więc chcę historykom i czytelnikom wrzucić trochę faktów, których zapominać nie należy. W chwili wybuchu drugiej wojny światowej miałem dziesięć lat. Wychowany byłem w kulcie „Dziadka” – matka moja była sierżantem Legionów. Portret Wodza wisiał u nas na ścianie. Pamiętam pogrzeb w 1935 roku. Dlatego to, co napiszę, będzie i z historii, i z przekazów rodzinnych, i z własnych wspomnień.

Tu zastrzeżenie: byłem wychowany w tym kulcie do tego stopnia, że w moim otoczeniu przed wojną nie było „endeków” – a byłem za młodym i zbyt dziecinnym, by zdawać sobie sprawę z oporów a nawet istniejącej nienawiści do „Dziadka”. Nie wiem też, czy w sytuacji geopolitycznej była szansa na inną historię, niż ta, którą przeżyliśmy (ci co przeżyli…).  Jedni kochali go bezkrytycznie, a inni (o czym dziś zapominamy) równie silnie nienawidzili. Dlatego oceny historycznej unikam, bo na pewno nie będzie prosta.

Jeszcze korzystając z okazji – mała dygresja. W czwartek wieczorem oglądałem w telewizji przedstawienie poświęcone Legionom. Proszę artystów, żeby śpiewając pieśni legionowe i ułańskie z pierwszej wojny nie udziwniali melodii. Ja znam te pieśni i piosenki. Razi mnie brak szacunku do oryginałów, proszę o szacunek dla historii.

A teraz do rzeczy. Trochę faktów i spostrzeżeń bez historycznej kolejności, może i precyzji – za to ze wspomnień, zasłyszanych relacji i może legend. 

1. Organizator, ale przecież nie twórca państwa. Piłsudski nie był twórcą niepodległości. Okres kształtowania się wczesnego niepodległego państwa przesiedział izolowany w Magdeburgu. Nie umniejsza to jego roli w organizowaniu niepodległego państwa.

2. Napaść na sąsiada. Kto pamięta, co to była „Litwa Środkowa”? Otóż Wilno i Wileńszczyzna zostały przez Traktat Wersalski przyznane nowo powstałemu państwu litewskiemu. Piłsudski zlecił generałowi Żeligowskiemu, by się „zbuntował”, wraz ze swoim wojskiem wkroczył na teren Wileńszczyzny i utworzył niby niepodległe państwo. Za dwa lata uchwalił włączenie tego „państwa” do państwa polskiego. Było tak, bo Piłsudski był wilniakiem i nie mógł pogodzić się z tym, by jego mała ojczyzna miała znajdować się poza jego władzą. Przepraszam za porównanie, ale coś tli się w świadomości, kiedy wspominamy zbrojne zajęcie Krymu… Wówczas ten „bunt” był chyba pierwszym po pierwszej wojnie oderwaniem kawałka sąsiedniego państwa w sposób zbrojny. Fakty są analogiczne – i tu, i tam była bardzo liczna grupa narodowa, już może nawet nie mniejszość.

3. Przypisywanie sobie zasług. Czy Piłsudski był twórcą zwycięstwa 1920 roku? Historycy są dość zgodni, że plan strategiczny powstał w sztabie generalnym pod kierunkiem generała Rozwadowskiego z byłej armii austriackiej (wspomnę o nim jeszcze). Niechętni Piłsudskiemu przytaczali też rolę francuskiego generała Weyganda. Czy Piłsudski nie odegrał ważnej roli w wojnie 1920 roku? Ależ oczywiście, że tak. Nie był z wykształcenia wyższym wojskowym, ale był Wodzem Narodu. W tej wojnie to znaczyło niemało.

4. Wulgarność. Piłsudski był człowiekiem osobiście niezwykle skromnym i uczciwym. Raziła go „sejmokracja” i raziła nowo powstała klasa panująca i politycy. Mawiał: „wszy mnie oblazły” – i nie godząc się z nowopowstałymi obyczajami wycofał się z bieżącej polityki. Przedtem jeszcze (a może po przewrocie) do marszałka Sejmu Daszyńskiego powiedział ni mniej ni więcej, tylko że jest „dupą wołową”. Dziś razi mniej, ale trzeba pamiętać, jakie to były czasy i obyczaje – było to wówczas naprawdę ordynarne wyzwisko. Matka moja wspominała, że na spotkaniach, jakie odbywały się z byłymi legionistami, bywał wulgarny i wprost ordynarny. Jako osoba prywatna był Piłsudski uznawany za człowieka ciepłego, „rodzinnego” (kochającego rodzinę).

5. Skromność pod względem materialnym. Był osobiście skromny i pamiętam, że nawet wśród legionistów krążyły dowcipy na temat zaniedbanych strojów, niedbałości, nieprzywiązywania wagi do „dóbr doczesnych”.

6. Krew Polaków na rękach. Wielkim wydarzeniem historycznym był przewrót majowy 1926 roku. Plan był na pewno inny, jednak inicjator przewrotu nie miał dostatecznego rozeznania i oceny sytuacji społeczno-politycznej. Liczył, że przewrotu dokona pokojowo. Na rękach jednak miał krew ponad czterystu zabitych, co szokuje w porównaniu na przykład ze… stanem wojennym Jaruzelskiego. Sięgnął po formę przewrotu, bo to, co działo się w kraju, jak był rządzony (w znacznej części przez jego byłych podwładnych) budziło sprzeciw i zniecierpliwienie.

7. Obóz koncentracyjny. Po przewrocie i rozwiązaniu Sejmu i kolejnych wyborach Piłsudski dokonał aresztowania sporej grupki byłych posłów – opozycjonistów. Powstał – nie bójmy się tego tak nazwać przy całej różnicy – obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej. Tam trafił i były premier, przywódca ludowy Wincenty Witos. Mimo że nikogo tam nie zamordowano – to jednak stosowano ordynarne i brutalne szykany.

8. Czystki i skrytobójstwa w armii. Po przewrocie majowym wygłosił Piłsudski orędzie, w którym apelował o jedność, wzajemne wybaczenie i zapomnienie krzywd. W wojsku dokonał czystek (wyleciał z wojska, ale to chyba słusznie, także Paqualen, drugi mąż mojej babki, pułkownik jeszcze carski i kompletny idiota). O losie dwóch generałów, którzy się sprzeciwili przewrotowi, wiadomo. Jest znany, ale czemu tak rzadko wspominany? Generał Rozwadowski był kilka lat przetrzymywany w więzieniu wileńskim w warunkach urągających jego roli i statusowi. Gorzej trafiło się generałowi Zagórskiemu. Wezwany z aresztu do Belwederu do raportu – nigdy stamtąd nie wyszedł. Przepadł bez wieści i nie znaleziono nigdy śladów ani zwłok… Nie ulega wątpliwości ze został zamordowany.

9. Dominacja nad Kościołem. Przez dziewięć lat, od przewrotu do śmierci, zajmował się Piłsudski zasadniczo tylko wojskiem. Nie pełnił funkcji zasadniczych, ale sterował jakby z „tylnego siedzenia”. Wart wspomnienia był incydent z kapelanem generalnym Wojska Polskiego. Za uchybienie dostojności prezydenta Mościckiego – Piłsudski polecił generała-biskupa po prostu z miejsca z wojska wyrzucić. I tak się stało. Przez dwa lata nie było kapelana generalnego, ponieważ propozycje personalne odrzucał. Wreszcie sam wskazał duchownego – zdaje mi się, że nie biskupa –  i tenże kapelanem został. Piłsudski zresztą jako rozwodnik powtórnie ożeniony był formalnie ewangelikiem, ale tak naprawdę osobnikiem agnostycznym, bezwyznaniowym.

10. Anachroniczność. Piłsudski był człowiekiem XIX-wiecznym. Ciekawie o jego stosunku do nowoczesności i postępu technicznego pisał w swych wspomnieniach dowódca lotnictwa – generał Romeyko.

11. Proukraińskość bez kontynuacji. Politycznie i emocjonalnie był Piłsudski człowiekiem Wschodu. Miał wspaniałą koncepcję współpracy, a może i unii z Ukrainą. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nie potrafił zapobiec narastającym animozjom, konfliktom i nienawiści polsko-ukraińskiej. Jego następcy, wychowankowie i byli podwładni nie kontynuowali jego koncepcji bliskich i przyjaznych związków z Ukrainą. Odbija się to nam czkawką do dziś.

12. Wawel wbrew gospodarzowi. Jak powszechnie wiadomo, Piłsudski został pochowany na Wawelu. Z tym pochówkiem też nie było łatwo. Biskup Sapieha zarządzający kryptą wawelską odmówił pochowania nieboszczyka, bo ten nie był katolikiem. Uległ dość brutalnej perswazji oficerów – dawnych legionistów. Zresztą jakiś ksiądz katolicki twierdził, że Piłsudski dokonał nawrócenia w ostatnich godzinach życia. Czort wie jak tam było i czy to jest prawda. Fakt, że ogólnonarodowy konflikt wawelski o pochowanie Piłsudskiego zaczął się od razu po jego śmierci i nieprędko się skończył.

Proszę o szacunek dla uczonych medyków.

Przeczytałem, że jeden z wydziałów lekarskich jednego z uniwersytetów (piszę enigmatycznie, by nie robić złej reklamy) zajął ostatnie miejsce w klasyfikacji szkół wyższych. Gdyby to ode mnie zależało, to studia lekarskie zorganizowałbym zupełnie inaczej. Ale wiem, że nikt nie czeka na moje rady – przekonałem się o tym już wielokrotnie. Trudno, zostanie jak jest. Jednak proszę: okazujmy szacunek i podziw dobrym kierownikom klinik. Bo korzystamy z ich wiedzy i talentów liczniejszych niż nam się wydaje. Akurat ocena dorobku naukowego medyków powinna być zupełnie inna niż teoretyków.

Wiem, co piszę: w swym życiu zawodowym byłem najpierw samodzielnym pracownikiem nauki na medycynie (docentem: co w zakresie kompetencji i uprawnień nie różniło się od profesury – ot, prestiż), a później profesorem Uniwersytetu Warszawskiego (z czego jestem bardzo dumny). Mam więc porównanie. 

Nie znam szczegółów klasyfikacji szkół wyższych, ale mam swoje wspomniane wyżej doświadczenia. Obserwuję też, na czym zależy dziś uczonym. Wiem, jak ważne są dla nich promocje naukowe i inne jeszcze osiągnięcia, a podstawą oceny jest dorobek naukowy – czyli ilość i (rzadziej niestety) jakość publikacji. Punktuje się ilość cytowań ich prac i rangę cytujących pism (czy to naprawdę świadczy o jakości?). I twierdzę, że kryteria, które decydują o ocenie wydziałów uniwersyteckich – i w ogóle ocenie samych tych uczelni – nie są porównywalne z kryteriami obiektywnej oceny uczelni medycznych. Uczelnie medyczne powinny być oceniane inaczej niż artystyczne czy techniczne. Powinno się w ich ocenie stosować inne kryteria.

Bo profesor na medycynie ma mieć cztery „talenty” – aż cztery. Nie ma się to nijak do sytuacji akademickiej na uniwersytetach. Ma bowiem być: (1) dobrym, kompetentnym lekarzem określonej specjalności; (2) dobrym dydaktykiem prowadzącym dobre wykłady i seminaria; (3) dobrym badaczem prowadzącym badania naukowe, opracowującym zebrany materiał i publikującym swe osiągnięcia; (4) sprawnym i skutecznym kierownikiem grupy pracowników różnego szczebla i kwalifikacji – administrującym kliniką, czyli skomplikowanym zakładem pracy o budżecie i organizacji takich jak inne poważne i skomplikowane zakłady pracy.

Dużo tego. Konia z rzędem temu, kto ma te cztery talenty i w każdej z wyżej wymienionych dziedzin ma osiągnięcia. Zwłaszcza, że na uczelnianej medycynie pracuje się jak w zakładzie pracy – za moich czasów było to codziennie od 7.30 do minimum 13, na dokładkę z całodobowymi dyżurami. Powiedzmy sobie uczciwie: kiedy medycy mają mieć czas na pracę naukową? Na badania, opracowania?

A profesor uniwersytetu? Jako pierwszy swój obowiązek ma rozwój. Liczymy na jego osiągnięcia naukowe. Jest to poważne zadanie, ale na działalności naukowej może się skupić. Ma do pomocy choćby magistrantów, którzy mogą wykonać dla niego prostsze zadania, fragmentaryczne badania i analizy literatury fachowej.

Dlatego byłbym za tym, żeby kierownika kliniki zwolnić z obowiązków dydaktycznych. Warto by było powoływać docentów – którzy byliby przede wszystkim dydaktykami, osobami przygotowanymi teoretycznie i praktycznie do dydaktyki medycyny. Mogliby być zastępcami kierownika katedry – tkwiącymi oczywiście w klinicznej pracy katedry, dobrymi i doświadczonymi specjalistami w swej dziedzinie. Ale jednak dydaktykami, bo dydaktyka to wiedza i sztuka sama w sobie. Nigdy nie powinno się zlecać zajęć dydaktycznych jako działalności ubocznej amatorom, dyletantom. Powtarzam: porządna dydaktyka sama w sobie jest wystarczająco trudnym i ważnym zajęciem. Przez kilkadziesiąt lat pracowałem na Wydziale Pedagogicznym UW, więc coś o tym wiem.

Przed blisko 70 laty osobiście przekonałem się o tej odrębności oceny prac naukowych na medycynie i w innych dziedzinach. O specyfice medycyny. Otóż moja praca doktorska była z punktu widzenia medycyny czysto teoretyczna, bo oparta na analizie materiału zebranego metodą ankiet. W środowisku medycznym wywołała zainteresowanie – i była uznana za wystarczającą do uzyskania doktoratu. Diabli mnie podkusili, że poszedłem z nią na uniwersytecki Wydział Psychologii do profesor Spionkówny, zresztą lekarki z wykształcenia. Była to wtedy znacząca postać – ceniony naukowiec. Prosiłem ją o recenzję i udział w moim przewodzie doktorskim.

Pani profesor po paru dniach zaprosiła mnie i w życzliwych przyjaznych słowach powiedziała: recenzentem tego doktoratu nie będzie. By mnie jakoś „utulić”, powiedziała tak: ja jestem lekarzem, dobrym klinicystą, mam II stopień specjalizacji. Ale praca moja ma poziom przeciętnej pracy seminaryjnej. No, może dyplomowej – magisterskiej. I dobrze. Bo tak powinno być: od lekarza w zakresie działań pozaklinicznych wymagać trzeba znacznie mniej niż od doktorantów uniwersytetu. Bowiem w ich przypadku jest to jedyny zakres ich pracy. Nie leczą ludzi, nie mają dyżurów.

Jej jako profesor uniwersytetu pracy takiej nie wypadało więc recenzować. Ale na Wydziale Lekarskim warszawskiej Akademii Medycznej doktorat mój przeszedł bez cienia trudności. Na Radzie Wydziału zresztą była żywa dyskusja i kilku profesorów mi szczerze gratulowało osiągnięcia. Ot – taka jest to różnica.

Lekarze, owady, smog, politycy… Kto rozwiąże problemy naszej cywilizacji?

Mnie ta cywilizacja głęboko niepokoi. Zamiast debat o tym, jak zaradzać klęskom (smogu, teraz ginięcia owadów – co zresztą może mieć związek przyczynowo-skutkowy), politycy awanturują się i walczą (przepraszam…) o koryto.

Zgniły, obrzydliwy kapitalizm powoduje niezwykłe rozwarstwienie. Jedni zarabiają 90 tysięcy miesięcznie i ponad trzy miliony rocznie (byli dygnitarze PRL w obecnych spółkach Skarbu Państwa), a przeciętni młodzi ludzie emigrują. Nie ma sposobu, by za 1500 złotych miesięcznie młodzi mogli założyć rodzinę i doskrobać się do 500+. Poza tym mnie, wychowanego w II RP i w PRL razi chamstwo pracodawców, ordynarny, poniżający sposób traktowania. W moim otoczeniu ludzie emigrują i robotnika do prac prostych czy kobiet do opieki nie da się znaleźć. Przyjeżdżają co jakiś czas – i uczciwie mówiąc, tu inwestują.

Pamiętać trzeba regułę, że emigruje przede wszystkim najwartościowsza część społeczeństwa, zdolna do inicjatyw i do działania. Stoimy wobec takiej rzeczywistości, że młodzi (i nie tylko) lekarze potraktowani obraźliwie przez kolejne władze emigrują. Pielęgniarki i inny personel medyczny także. I tak dziwne, że mając szanse na godziwe warunki pracy i płacy – długo pozostali w kraju rządzonym przez ludzi ich lekceważących. I obraźliwie traktujących.

Czas na refleksję. Ale nie od rządzących tych przykrych refleksji się spodziewam. Tak, jak nie liczę na ich udział w minimalizacji rozwarstwienia, ani rzetelną troskę o owady i o powietrze do oddychania.

Chrząszcze dzielą los pszczół?

Niedawno pisałem, że niepokoi mnie fakt, iż rzadko w ostatnich latach spotykam żuki czy jak kto woli – chrząszcze. Zapewnili mnie leśnicy i znajomi, że oni napotykają te owady, że mają się dobrze. A mój niepokój bezzasadny.

I oto w Gazecie Wyborczej pojawił się artykuł, w którym autor Tomasz Ulanowski, powołując się na niemieckie pismo specjalistyczne PLOS ONE cytuje niepokój badaczy. Na terenach objętych badaniami ekologicznymi zanotowano spadek ilości owadów o trzy czwarte! Badacze wyrażają niepokój, bowiem ich badania są dość reprezentatywne dla Europy i wiarygodne.

Przypomniała mi się sytuacja z pszczołami. Tu już nikt nie wątpi – wiele pasiek odnosi klęski, roje wymierają. W mojej okolicy także kilka pasiek – jedna duża i inne takie bardziej hobbystyczne znikły. Sam przed laty miałem mini-pasiekę (sześć uli) i walczyłem z warrozą. Oddałem całość wraz z wyposażeniem warsztatu odbioru miodu znajomym – i po niedługim czasie zostały puste ule. O pszczołach więc wiadomo, trwają badania – i panuje niepokój. Głoszone są różne teorie: na przykład, że to wynik powszechności telefonów komórkowych: ich fale zaburzają aparat orientacyjny pszczoły i ta nie trafiwszy do ula macierzystego ginie.

Sprawą pszczół niepokoi się wiele osób, instytucji. Podobno miód importujemy z Chin (?), ale już zapylania roślin Chińczycy nam nie zapewnią. Nie wiem, ile jest w tym prawdy i jaka jest aktualna sytuacja. Ale obie sprawy jakoś dziwnie wpisują się w większą całość. Groźną – bo jeżeli prawdą jest, że owady giną, to plony będą spadać. A to może grozić tej cywilizacji głodem.

Po co pozbawiacie „Halkę” folkloru?

Zbliżają się Święta, jest piękny zwyczaj wręczania prezentów. Sam dostałem piękne opery i balety na płytach z Rosji. Mam tam i dalekich krewnych, i wiernych przyjaciół. Postanowiłem posłać na Gwiazdkę polskie opery. Nie ma ich wiele, więc postanowiłem posłać coś, co nie tylko jest muzyką – ale i trochę etnografią, historią obyczajów, strojów. No a poza tym jest także obrazem naszej kultury – pokazuje, że mamy też swoje opery, które (choć nieliczne) lubimy, oglądamy i słuchamy. Z niektórych to nawet jesteśmy jakby trochę dumni – na przykład z mazura ze „Strasznego Dworu”.

Poprosiłem więc przyjaciół, by mi kupili jako prezenty oczywiście Moniuszki „Halkę” i „Straszny Dwór”. Okazało się, że akurat „Strasznego Dworu” na płytach nigdy nie było – no to i nic z obrazami nie ma. A „Halkę” dostałem w wersji, która jest dostępna w sprzedaży – nagranie z Opery Narodowej (!) w Warszawie. Lecz kiedy obejrzałem tę wersję na płycie CD, to może nie tyle zasmuciłem się, co… mało nie trafił mnie szlag! 

Wersja ta przedstawia operę w oderwaniu od folkloru. Zamiast wiejskich dziewczyn i góralek – damy w białych zwiewnych sukniach. Faceci też „przywołani do porządku”, nie ma górali i szlachty – są jednakowo przyodziani ludzie oderwani od jakiegokolwiek folkloru, historii, obyczaju. Ten obyczaj udziwniania widowiska, odchodzenia od tradycji krytykowałem już wiele razy. Dla obcokrajowca tradycyjna „Halka” byłaby także wycieczką etnograficzną prawie jak do muzeum. No i szanowałaby tradycję.

Ucieszyłem się więc, że nie mieszkam już w Warszawie – miałem zwyczaj chodzić do opery regularnie i często. Gdybym trafił na taką „Halkę” – odechciałoby mi się opery. Podobno było nagranie katowickie, tradycyjne. Ale – już nie podobno – kupić nie można, bo nakład wyczerpany.

Zawsze tak było, że nowinki – coś, co nie hołdowało tradycji – nie podobały się starcom. Może i teraz tak jest. Może naprawdę młodym (w co wątpię) pełen obraz nie jest potrzebny? Jeśli tak, to może róbmy opery estradowo – w ogóle bez kostiumów i dekoracji? Ale może jednak dla starców, na prezenty za granicę – ale może i dla zachęty niektórych młodych? – zadbajmy, by obok udziwnionego paskudztwa (tak odebrałem warszawską „Halkę”) były dostępne na CD też tradycyjne wersje. Mam „Halkę” tylko na taśmie magnetofonowej. Ale kopia z tego, jaką mi podsuwają jako pomysł niektórzy przyjaciele, byłaby chyba nielegalna? Piracka?

Rozumiem, że młodzi twórcy szukają czegoś szczególnego, czegoś nietradycyjnego. Może zawsze tak było. Ale czemu nie mogę mym przyjaciołom wysłać czegoś, co – jak sądzę – miałoby szansę podobać im się? Powtórzę: piękna tradycyjna forma mogłaby przyciągnąć obojętnych widzów – słuchaczy. Czy wersja warszawska ma szansę zachęcić do opery? Wątpię. Przez długie lata młodych z liceum w Warszawie namawiałem na wizytę w Operze. Czasem mi się nawet udawało (choć obiektywnie – rzadko). Na wersję aktualną nie miałbym odwagi uczniów namawiać. Ciekawe – choć tego już nie doświadczę – czy ci odnowiciele, udziwniacze spowodują dalszą minimalizację zainteresowania operą? Niestety, przypuszczam, że tak. 

Dlatego młodzi twórcy może niech sięgną do dzieł operowych nieumieszczonych przez autorów w realnym (określonym czasem) stroju i dekoracji. Są przecież – to chyba nawet większość – opery bajkowe. Ot, choćby bajki Wagnera. W nieokreślonym czasie i miejscu „Pierścienia Nibelunga” można się wyżywać, dawać upust fantazji – a nawet dziwactwom. Nikogo nie urażą. Nawet wyobrażam sobie taką operę ulokowaną w Afryce, wśród ludzi czarnych. Sam może bym poszedł (no już teraz nie, bo wiek i zdrowie, ale chętnie zobaczyłbym w telewizji czy z płyty). Za pomysł zrzekam się od razu honorarium. 

Jeżeli nie zdobędę tej katowickiej „Halki”, to poślę przyjaciołom „Króla Rogera” Szymanowskiego. Trudniejsze to. No ale obok piękna muzyki pozbawione folkloru, dawki etnografii.

Takiej, jak miała tradycyjnie „Halka” – popatrzmy: 

Na Nowogrodzkiej popierano antykoncepcję bez sprawdzania wieku.

W latach 70. w Warszawie na Nowogrodzkiej była dość eksperymentalna poradnia dla młodzieży. Zaistniała dzięki dyrektorowi stołecznemu szkolnej służby zdrowia – doktorowi Ekiertowi. Oparta była o Zakład Medycyny Szkolnej Akademii Medycznej, którego kierownikiem wtedy byłem. Dzieje tej poradni – która nazywała się Poradnią Higieny Wychowania – warte są opracowania. Bowiem działo się tam wiele. Dziś chcę opowiedzieć tylko o jednej ze sfer naszego działania. A to w związku z dyskusją, jaka odbyła się niedawno w sejmowej Komisji Zdrowia.

Pracowało w tej poradni wielu wybitnych fachowców – znaczna część doszła tytułów profesorskich. I pracowała też doktor Michalina Wisłocka. Jej poradnia stopniowo przekształcała się w poradnię antykoncepcyjną – bowiem z takimi właśnie problemami pacjentki zjawiały się coraz liczniej. W poradni w ogóle obowiązywały dwie zasady: nie pytano o dane personalne, a porady udzielano pacjentowi bez względu na wiek. Po Warszawie, głównie w środowiskach szkół zawodowych rozchodziła się wieść, że „na Nowogrodzkiej” jest poradnia, gdzie każda dziewczyna może dostać środki antykoncepcyjne.

Tematem samym w sobie jest jak działała Wisłocka. Była wybitnym pedagogiem, a porada daleko wykraczała poza samo zabezpieczenie przed ciążą. Porada nosiła bardziej charakter swobodnej – ale poważnej – rozmowy dziewczyny z doświadczoną starszą kobietą, aniżeli wizyty u lekarza. Jak wspomniałem, nie wymagano ani dokumentów (wiek!), ani obecności matki. Bo było jasne, że gdyby tej obecności wymagano, to wtedy nie przyszłaby ani jedna dziewczyna. Zaczęła się nagonka na nas. Dostawaliśmy listy z ubliżeniami, pogróżki, obraźliwe telefony.

Powoli zaczęły się i takie trochę dwuznaczne zapytania i sugestie urzędowe. Sugerowano, że porady mogą być udzielane tylko dziewczętom powyżej 15 roku życia ( a myśmy wieku n nie sprawdzali) i tylko w obecności matki. Zaniepokojeni sytuacją – zwłaszcza że szefowa katedry, do której należał Zakład Medycyny Szkolnej, była nam wroga i osobliwie brutalna – zwołaliśmy naradę fachowców. Odbyła się ona na ulicy Karowej w Domu Towarzystwa Higienicznego (ciekawe co tam teraz jest), a udział wzięli znaczący specjaliści od prawa, medycyny – na czele z profesorem (guru!) medycyny sądowej prof. Popielskim. Po dyskusji ustalono, że dziecko poniżej 15 roku zycia ma prawo zasięgnąć porady lekarza – a lekarz ma prawo udzielić porady, także antykoncepcyjnej. Prawo zabrania bez wiedzy rodziców dokonywać zabiegów – a zabiegiem jest przerwanie ciągłości tkanek. Tak więc Wisłocka mogła zakładać kapturki na szyjkę macicy – bo taką metodą antykoncepcji uznawała za optymalną w tym wieku.

Poradnia miała coraz większe powodzenie – a to, co robiła Wisłocka wraz ze swoją asystentką miało potrójny charakter: zabezpieczało przed ciążą; budziło w dyskusji refleksyjny stosunek do seksu; no i badaczki prowadziły w ten sposób ciekawe badania naukowe.Poradnia mieściła się w zabytkowym pawiloniku Domu Sierot Boduina. Istniała jak cały obiekt: do chwili pożaru i bardzo ochoczej (choć niezasadnej) likwidacji. Pożar był stosunkowo niewielki, uszkodził tylko część dachu. Nie bez inicjatywy kierowniczki katedry dom rozebrano w ciągu jednej nocy – i rano zastaliśmy kawałek podwórka w miejscu, gdzie dotąd był budynek. Zgromadzony materiał naukowy poszedł z gruzem rozwalonego budynku…

Ale poradnia popularnie zwana „na Nowogrodzkiej” miała już swoją firmę. Dyrektor Ekiert stawał na głowie, by wynaleźć nam lokum. Niestety rozparcelowano nas po różnych lokalach i Wisłocka ze swoją ginekologią trafiła do Studenckiego Domu „Riwiera”. Przestały przychodzić tam proste dziewczęta z zawodówek – poradnia też była pożyteczna, ale już dla studentek.

Legenda poradni „na Nowogrodzkiej” od czasu do czasu jeszcze dziś zabłyśnie. Byli pracownicy w znacznej części stali się autorytetami w swej zawodowej działalności. Ale już teraz na podstawie naszej – zwłaszcza Wisłockiej – działalności stwierdzam, że dyskusja o tym, czy i w jakim wieku dziewczyna może zasięgać porady ginekologa jest dla mnie bezzasadna. Tylko że ja nie mam nic do gadania, a pobożni i cnotliwi w tym Sejmie zrobią co zechcą. Ściśle: decyzja zapadnie – ot, przypadek – na Nowogrodzkiej.

Czy sen leczy? Bo już nie wiem.

Rok temu pisałem na temat tak zwanego pawłowizmu. O tym, że z Rosji przyszła (żeby tylko…) moda na leczenie snem. Jako pediatra widziałem takie leczenie akurat niemowląt – i jak pisałem: kończyło się niekiedy tragicznie. Taki przypadek opisałem

Jednak po tym wpisie mam niejakie wyrzuty sumienia. Słyszę co i raz, że sen leczy. Nie mam pojęcia – czy współczesne leczenie snem ma związki z tym pawłowizmem?

Bo z pewnością nie wszystko, co przychodziło – i przychodzi – z Rosji jest głupie czy złe. Fakt: biologię raz wywrócili do góry nogami odrzucając dziedziczenie cech. Pastwili się nad uczonymi biologami, którzy kwestionowali taką „naukę”. Twierdzili, że hodują bakterie z niczego, a nawet – że odwracają starzenie się. Bolszewizm dokonał bezmiaru zbrodni na rzetelnych przeciwnikach pseudonauki. 

Ale może akurat z tym leczeniem snem to nie takie proste, jakby wynikało z moich wypowiedzi? Na wszelki wypadek je uzupełniam: z hamowaniem ochronnym sprawa może nie jest aż tak jednoznaczna, jak z pewnością było w przypadku, o którym opowiadałem w wywiadzie (fragment poniżej).

Może w ogóle ten ruski „pawłowizm” nie był bez sensu? Może potępienie nie było zasadne, bo to tylko moja ówczesna szefowa idiotycznie go zastosowała?

Tu fragment tego, co opowiadałem w 2005 roku – w rozmowie z Dariuszem Zaborkiem:

„Ostatniego grudnia 1955 roku wróciliśmy z matką do Warszawy. W Instytucie Matki i Dziecka dostałem stypendium i zainicjowałem badania nad przyczynami zgonów niemowląt. Wtedy panowała nauka radziecka, tzw. pawłowizm. To było tylko teoretycznie oparte na nauce Pawłowa, bo Pawłow był wielkim uczonym, natomiast ten pawłowizm to podczepianie się idiotów pod autorytet.

Na czym to polegało?

Na tzw. hamowaniu ochronnym. Teoria była taka, że nie trzeba operować, żadnych zabiegów, tylko pacjent musi spać i sam organizm zwalczy chorobę. Antybiotyk – tak. I taka cholerna baba, nasza szefowa, propagowała ten pawłowizm w Instytucie Matki i Dziecka. Pamiętam jak dzisiaj przypadek – było takich dużo – że przywieźli do szpitala niemowlę, chłopca. Był synem lekarza i miał zapalenie opłucnej z ropniem i z wentylem, czyli sytuacja, że płuco jest uciskane przez ropę, przy każdym wdechu wchodzi tam powietrze i już nie wychodzi. Ucisk na płuco jest coraz większy i dzieciak się dusi. Wziąłem dzieciaka do rentgena: „Kolego, jego trzeba natychmiast operować, przecież się udusi”. Pobiegłem do szefowej: „Pani profesor (nie była profesorem, ale tak się do niej mówiło), tak i tak”, byłem zaaferowany, a ona na mnie: „Takimi metodami to się w Gorlicach postępowało, u nas stosuje się hamowanie ochronne metodą Pawłowa. W związku z tym żadnej operacji, żadnego nacinania, tylko proszę dać mieszankę Pawłowa”.

Czyli pacjent ma spać w ogóle nieleczony?

Mieszanka Pawłowa to był alkohol, glukoza i luminal. Dzieciak był pijany i zasypiał. Jak mu nic nie było, pół biedy, ale ten się dusił, no i umarł. I, wie pan, musiałem zejść na izbę przyjęć, żeby ojcu powiedzieć, że dzieciak nie żyje. Dlatego do dziś dnia pamiętam, że się nazywał Broniek, na imię miał Włodek i miał sześć miesięcy.

Nie mógł Pan się zbuntować i zoperować dziecka?

To nie było proste, nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, co to jest za system w klinice, asystent nie ma nic do powiedzenia. Słyszałem, że podobno był raz przypadek w Akademii Medycznej, gdy asystenci zabronili profesorowi operować, ponieważ miał ogromną umieralność. Ale takie rzeczy się praktycznie nie zdarzają.

W jaki sposób Pan sobie radził z tą świadomością?

Zadaje mi pan trudne pytanie, bo nie miałem wtedy wielkiego dylematu, było mi żal i głupio, ale czułem się ogromnie podporządkowany. Jak człowiek, który wykonuje rozkaz, chociaż ma wątpliwości. Nie miałem nic do powiedzenia.”

Pełna wersja: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,127290,3000986.html

Spotykacie żuki? Mają się dobrze?

Jednymi z najliczniejszych istot żywych są owady. Nie jestem znawcą – nie wiem czy chrząszcze (czy żuki, jak je zwał mój ojciec) to owady czy osobna od nich grupa. Nieważne. Mój ojciec miał szafę gablot żuków, które sam zbierał i klasyfikował. Od małego się nimi interesowałem i potrafię wiele nazwać. Bywały piękne – że dam przykład biedronki „Bożej Krówki”. Niektóre są chyba jednymi z najpiękniejszych istot żywych – tu na przykład „jelonek”. Od ojca zdążyłem nauczyć się trochę systematyki i nazw. No i podziwu.

Dlatego z niepokojem stwierdziłem, że żuków od paru lat nie widuję. Czy to tylko w moich górach ich nie ma? Czy może – co mnie najbardziej zaniepokoiło – zostały wytępione? Historia zna takie przypadki. Na jakiejś wyspie w okolicy Madagaskaru ludność umierała na malarię – wiadomo, że przenoszoną przez komary. Akurat wykryto DDT (nie znano jego działań ubocznych). Wytępiono komary, a wtedy ludność pomarła z głodu. Dlaczego? Bo żywili się rybami – a ryby larwami komarów. Tak to bywa. I fachowcy znają wiele takich zależności.

Pomyślałem: może niszcząc „stonkę ziemniaczaną” (jej dzieje to temat na nowelę pół-biologiczną a pół-polityczną) wyniszczono i żuki? Pytałem „bliźnich” – też mówią, że żuków nie widują. Ale zapytałem i najbardziej kompetentnego – nadleśniczego. Zaprzeczył. Żuki są, w naszych lasach nawet jakieś osobliwe, objęte ochroną. No i dobrze. A wy widujecie? Bo może po prostu niedowidzę?

Przy okazji nauczyciele przyrody powiedzieli mi, że w całym programie szkoły w ogóle nic nie ma o chrząszczach. W takim razie czy są chociaż jakieś popularne publikacje? Nie o systematyce i nazwach, ale o fizjologii, anatomii? To przecież biologicznie zupełnie inne istoty. Nie mają analogicznej do naszej krwi (jak się rozdepcze, to nie ma czerwonej plamy). A jak oddychają nie mając płuc? I najważniejsze, najciekawsze: jak skaczą tak wysoko? „Sprężyk” na grzbiecie jakoś odbija na pół metra w górę? Tych ciekawostek jest multum – dlaczego się tego nie uczymy?

Tymczasem mam nadzieję, że jednak żuki wciąż są i może nawet mają się dobrze.